Recenzja: My Little Investigations


Gry, z racji tego, że zazwyczaj przy tworzeniu wymagają współpracy wielu osób z zakresu różnych talentów i kompetencji, są jednym z uboższych gałęzi twórczości fandomu. Nasze kucykowe grono nie zawodzi jednak i pod tym względem, dlatego możemy się pocieszyć paroma fanowskimi produkcjami. Gdybym miał wskazać kucykowe gry, na które najbardziej oczekiwałem, byłoby to Fighting is Magic oraz My Little Investigations. Udało mi się dożyć momentu, w którym zrecenzuję to drugie, gdyż to właśnie robię w tym poście. Jeżeli obawiasz się spojlerów - nie lękaj się, nie ma żadnych.
Premiera MLI (a w zasadzie pierwszego "epizodu", bo gra będzie w dalszym ciągu rozwijana) przeminęła trochę bez echa, moim zdaniem. Być może to dlatego, że już nie śledzę z ręką na pulsie wszystkiego, co się dzieje w fandomie - w każdym razie o tym, że skończona wersja pierwszego "case'a" MLI została wydana, dowiedziałem z opóźnieniem i przez przypadek.

Nie zwlekałem zatem dłużej i możliwie szybko pobrałem grę. Osobiście jestem fanem tego typu produkcji - jest coś przyciągającego w motywach detektywistycznych. Wszakże czytacie właśnie tekst osoby, dla której L.A. Noire jest jedną z najlepszych gier, jakie grał. Kaliber My Little Investigations jest, rzecz jasna, całkowicie inny od dzieła Rockstara, tym niemniej motywy kryminalne czy quasi-kryminalne pozostają, co wystarczyło dla mnie, bym pokusił się o rozpoczęcie rozgrywki.

Co można zauważyć na samym początku - ładne intro przedstawiające logo producenta oraz przyjemne dla oka menu. Łał, prawie jak w profesjonalnej grze! Miło że twórcy zadbali o takie detale, których nie mogliśmy wszakże uświadczyć we wcześniejszych, nieukończonych wersjach (które też w swoim czasie sprawdzałem). Nie po ładne menu jednak ściągnąłem tę grę, zatem bez zbędnej zwłoki rozpocząłem pierwszą i jak na razie jedyną historię.

Menu prezentuje się bardzo ładnie, szczególnie że Twalot przy stoliku jest animowany

Rozgrywka nie trwała długo, jak zapewne można się domyślić - ot, jakieś dwie-trzy godzinki zabawy. Nie spodziewałem się więcej, bo już po wcześniejszych wersjach można było się domyślać długości gry, tym niemniej nie jest to specjalnie dużo. Pozostaje mieć nadzieję, że produkcja pozostałych kejsów będzie szybsza, bo póki co przelicznik jest dosyć kiepski (jakieś dwa lata produkcji, co daje rok pracy na godzinę gry?) - można być co do tego optymistą, bo w końcu sam silnik gry jest już stworzony, pozostaje więc kwestia napisania historii, nagrania głosów, stworzenia artów itp. Tak czy owak, przystąpmy do opisu i oceny poszczególnych elementów gry.

Zacznijmy od strony technicznej. Jak już wcześniej napomknąłem - już zaczynając od menu, wizualnie gra prezentuje się elegancko. Podczas właściwej rozgrywki nie wygląda to gorzej - lokacje oraz postacie prezentują się bez zarzutu. Co do animacji - można by się przyczepić, że są "rwane" (postacie przechodzą z jednej "postawy" do innej w sposób niepłynny), ale jest to w granicach tolerancji, zwłaszcza biorąc pod uwagę, ile pracy pochłonęłoby naprawienie tego detalu. Co moim zdaniem mogłoby wyglądać lepiej, to animacja ruchu ust - na tę chwilę jest tak, że osoby "kłapią" non-stop, jeżeli tylko coś mówią, co wygląda głupio, jeżeli to, co mówią, jest jednosylabowym wyrazem czy też jakimś przeciągniętym odgłosem lub krzykiem.

Oto perspektywa, z jakiej sterujemy postacią
Skoro już jesteśmy przy mówieniu, przejdźmy do głosów. Przed twórcami czekało nie lada wyzwanie znalezienia aktorów z głosami możliwie podobnych do tych oryginalnych i z grubsza można powiedzieć, że im się to udało. W niektórych przypadkach (np. Rarity) można usłyszeć różnicę, ale podobieństwo jest wystarczające i moim zdaniem pod tym względem jest OK. Uderzył mnie natomiast inny problem - momentami wyraźnie słychać, że różne kwestie był nagrywane różnej jakości mikrofonami, a czasami może nawet... przez innych aktorów (aczkolwiek w 100% nie jestem pewien, być może użycie innego mikrofonu zniekształciło głos w taki sposób). Nie jest to zbyt profesjonalne, ale to nie jest profesjonalna gra.

Warstwa muzyczna prezentuje się już jednak absolutnie bez zarzutu. Przez cały czas grania towarzyszą nam lekkie utwory, które zazwyczaj są motywami znanymi nam z samego serialu i które są dopasowane do lokacji lub do sytuacji, w której się aktualnie znajdujemy.

Interfejs i sterowanie są intuicyjne, albowiem wielkiej filozofii w nich nie ma. Dialogi polegają na klikaniu, podobnie jak sterowanie po lokacjach, które widzimy w widoku "z góry". Oprócz tego, musi poszukiwać dowodów (więcej klikania), które potem w osobnym oknie możemy "kojarzyć" ze sobą w celu ustalenia nowych informacji. Tych dowodów możemy potem używać w rozmowach, by skłonić kogoś do mówienia lub by pokazać komuś, że kręci - w ten sposób posuwamy fabułę do przodu. Nawiasem mówiąc, na właściwym "prezentowaniu" dowodów polegają tzw. konfrontacje, w trakcie której nasza postać (Twilight Sparkle) oraz jej oponent dysponują "życiami". Każde nieprawidłowe użycie dowodu zabiera nam życie, a prawidłowe - oponentowi. W momencie gdy skończą nam się życia, musimy rozpoczynać konfrontację od początku.

W grze nie ma tutorialu sensu stricte - pierwsza historia pełni tę funkcję "przy okazji". W jaki sposób? Mianowicie przy użyciu Pinkie Pie, która pojawia się znikąd w momencie, gdy trzeba wyjaśnić nowy element rozgrywki i maniakalnie wręcz łamie czwartą ścianę, zwracając się do gracza (ku konfuzji Twilight). Nawiasem mówiąc, ten motyw został wykorzystany wielokrotnie w ciągu gry i szczerze powiedziawszy, zdążył mi w tym czasie obrzydnąć. Co za dużo, to niezdrowo - żart powtórzony dziesięć razy przestaje być śmieszy, a staje się irytujący.

Przejdźmy zatem do opisu fabuły, bo jakby nie patrzeć, jest to najważniejszy element w tego typu grach. Opisując w skrócie - wcielamy się w Twilight Sparkle (jeszcze jako prawilnego jednorożca), która z różnych powodów postanawia zabawić się w śledczego, by rozwiązać sprawę kradzieży True Blue - wyjątkowo pięknego kamienia szlachetnego, znalezionego przez Rarity oraz porwania Opalescence - czyli wyjątkowo marudnego kota Rarity. Poprzez szukanie dowodów oraz rozmowy i konfrontacje, będzie musiała nie tylko oczyścić z zarzutów niewinne osoby, ale także znaleźć prawdziwych złodziei, i to odpowiednio szybko (tylko "fabularnie", w grze limitu czasowego nie mamy). Warto jednak wspomnieć, że zastosowano konwencję znaną z "Columbo" (gimby nie znajo) - mianowicie już filmik wprowadzający pokazuje nam bardzo dużo i w zasadzie my jako gracze od początku wiemy, kto jest winny. Prawdziwą zagadką jest to, jak my (jako Twilight) to udowodnimy, oraz jaki był dokładny motyw oraz sposób, w jaki dokonano kradzieży.

Należy dodać, że tak naprawdę my "odtwarzamy" historię, a nie "tworzymy" - w zasadzie nigdy nie mamy do wyboru różnych opcji dialogowych, a Twilight zawsze będzie Twilight, nieważne, kto siedzi za monitorem - poprzez kliknięcia nie mamy wielkiego wpływu na to, co mówi. Moim zdaniem jest to rozczarowujące, ale można to zrozumieć. Momentami jednak irytowało mnie, gdy postać, nad którą niby to mam mieć kontrolę, daje się łatwo wytrącić z równowagi albo zapędzić w kozi róg w rozmowie.

Mówiąc ogólnie jednak, fabułę należy zaliczyć na plus. Historia jest ciekawa i nie do końca tak banalna, jakby się wydawało na początku. Oprócz tego, spodobało mi się to, że na końcu mamy zgrabny morał - nawet jeśli jest nieco ckliwy, to razem z całą resztą sprawia, że opowieść z gry nadawałaby się na scenariusz jakiegoś odcinka.

Przy tej okazji, warto wspomnieć o dialogach. Zadaniem twórców było oddanie charakteru postaci, które znamy z serialu i momentami udało im się to... aż za dobrze. Co mam na myśli? Momentami aż czuć, jak bardzo scenarzysta chciał zaznaczyć charakterystykę danej osoby i po prostu przedobrzył. Szczególnie to widać, kiedy nadmiernie używane są dokładne cytaty, które dobrze znamy z kreskówki (np. "THE WORST! POSSIBLE! THING!" w wykonaniu Rarity czy "Yesyesyesyesyesyesyes..." Twilight). Jest to strasznie wymuszone i nie na miejscu - może komuś się to spodoba, ale moim zdaniem nie tędy droga - to że kwestia z serialu była dobra, nie znaczy, że będzie dobra, gdy zostanie skopiowana i wsadzona na chama w grę.

Rarcia egzaltowana jak zawsze.

Oprócz tego, były chwile, kiedy w moim odczuciu poszczególne kwestie, gesty czy reakcje były zdecydowanie zbyt przerysowane, dramatyczne i pompatyczne. Czuć było klimat tzw. chińskich bajek, których twórcy najwyraźniej są fanami, co można momentami poznać po tym właśnie stylu. Ja jednak fanem chińszczyzny nie jestem, zaliczam to więc na minus.

Skoro już przy tym jesteśmy, wspomnę o jeszcze jednym szczególe, który mnie irytował. Rozmowy były "wzbogacane" różnymi efektami dźwiękowymi, które podkreślały poszczególne słowa (coś w stylu np. dźwięku tłuczonej szyby, gdy ktoś mówił o rozbitym oknie). Moim zdaniem jest to strasznie głupawe i sztuczne - aż miałem skojarzenia z programami Wojciecha Cejrowskiego, które też lubi wstawiać tego typu "efekty". Powinno to być o wiele bardziej stonowane.

Przejdźmy do samej rozgrywki. Jak już wcześniej wspomniałem, wielkiej filozofii w tym nie ma - gra opiera się głównie na klikaniu na rzeczy. Mimo że wiele tu do powiedzenia nie ma, to jednak i tak grze udało się mnie zdenerwować w jednym aspekcie, który zresztą jest bolączką tego typu gier. Opierają się one bowiem na myśleniu, a w zasadzie na odtworzeniu odpowiedniego toku myślenia, by np. coś komuś udowodnić. Problem polega na tym, że twórcy nie są w stanie przewidzieć sposobu, w jaki będzie myślał każdy gracz na świecie, w związku z tym rozgrywka często bardziej opierała się na zgadywaniu "co autor miał na myśli" niż na faktycznym myśleniu "dedukcyjnym". Doprowadzało mnie to do szewskiej pasji, kiedy np. używałem dowodu, który perfekcyjnie logicznie dowodził czegoś, gra jednak uznawała go za niewłaściwy, bo twórcy akurat zechcieli, bym użył innej poszlaki, by dialog potoczył się w stronę, którą oni sobie obmyślili, czego biedny gracz nijak nie może przecież przewidzieć.

Podsumowując - dużo mówiłem o wadach, ale nie dajcie się temu zwieść. Taka jest już moja natura. Jeżeli jednak spytacie się mnie, czy warto zagrać w My Little Investigations, to moja odpowiedź brzmi TAK - warto, szczególnie jeżeli lubicie tego typu produkcje. Jest to rozrywka na krótko, ale pozostaje mieć nadzieję, że wkrótce zaczną pojawiać się kolejne zagadki do rozwiązania, dzięki czemu dłużej będziemy mogli cieszyć się grą.


Komentarze

  1. Naprawdę dziwi mnie, że żadna osoba pisząca o MLI nie dodaje, że muzyka jak i sama gra jest wzorowana na serii "Ace Attorney" :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

      Usuń
    2. Taa... Jestem do tego zażenowany uznawaniem cech charakterystycznych dla materiału odniesienia (jakże elokwentnie ujętej "chińszczyzny") za wady...

      Ten "przesadny dramatyzm", szczególnie w trakcie przyparcia sprawców do muru jest tym, co czyni tą grę satysfakcjonującą, więc naprawdę ciężko mi brać tą recenzję na poważnie...

      Usuń
    3. Po pierwsze - nie zajmuję się profesjonalnie grami, więc nie mam obowiązku wychwytywać każdego możliwego nawiązania do innych dzieł.

      Po drugie - recenzję pisałem z perspektywy zwykłego odbiorcy, których być może właśnie takich nawiązań nie rozpozna i go nie interesują. Posiadanie pretensji, bo "nie wszyscy gracze załapali nasze super referencje do niszowych gier!!1" jest absurdalne i dziecinne.

      "Ten "przesadny dramatyzm", szczególnie w trakcie przyparcia sprawców do muru jest tym, co czyni tą grę satysfakcjonującą, więc naprawdę ciężko mi brać tą recenzję na poważnie...

      Oto, co przeczytałem - "Recenzent śmiał mieć inne odczucia i opinie niż ja, to jest jakieś niepoważne".

      Usuń
    4. Przepraszam, lecz to także są tylko moje odczucia odnośnie tej recenzji. Oczywiście, masz prawo do wszelakiej opinii, lecz równie dobrze i ja mam prawo do swojego zdania na temat twojego tekstu. Który, krótko mówiąc, został napisany ze sporym niedoinformowaniem.

      Powiązanie tej gry z serią Ace Attorney to nie są "jakieś nawiązania", czy "super referencje". Cała gra, koncept, styl rozgrywki, czy kompozycja ścieżki dźwiękowej były w sporej części wzięte /bezpośrednio/ z tej gry. Gdyby były tu obecne postacie z Ace Attorney, gra byłaby pełnoprawnym crossoverem. Naprawdę, ona jest ledwo czymkolwiek innym jak "grą Ace Attorney z obsadą MLP".

      Biorąc pod uwagę naturę tej gry, ciężko mi przychylnym okiem patrzeć na recenzję krytykującą "chińszczyznę" (biorąc pod uwagę, że Ace Attorney jest bądź co bądź grą japońską) oraz aspekty gry, które są nieodłącznym elementem tego, na czym całość jest bazowana.

      Usuń
    5. Jak już pisałem - Ace Attorney nie jest jakąś super popularną serią i miałem prawo podejść właśnie do tego jako taki chopek-roztropek, co ma gdzieś nawiązania i po prostu patrzy na grę taką, jaką widzi. A jako że nie lubię japońskiego stylu narracji, to tak napisałem. Ty to lubisz i okej. To chyba oczywiste, że ja też wyrażam swoją subiektywną opinię.

      Mam nadzieję też, że zdajesz sobie sprawę, że z "chińszczyzną" to żart.

      Usuń
  2. Grę pobrałem w dniu wydania, ale jakoś zabrakło mi chęci do instalacji i zagrania. Postaram się to nadrobić w wolnym czasie. Moim zdaniem recenzja jest dobra, i podoba mi się to, że była pisana "z perspektywy zwykłego odbiorcy".

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Tylko pamiętajcie drogie kuce... Miłość, tolerancja i żadnych wojen!

Popularne posty